piątek, 20 grudnia 2013

Full Metal Jacket

Film wojenny to dość ciekawy gatunek. Zwykle prezentują wersję historii „najwygodniejszą” dla kraju-matki wydawcy czy reżysera. Pod tym względem „Full Metal Jacket” wyróżnia się na tle wielu innych, zamiast wesołej przygody i marszu triumfu pokazując koszmar wojny w Wietnamie i nieludzkie traktowanie rekrutów USMC.



Sam film, podobnie jak kolega z przeciwległego bieguna światopoglądowego – „Zielone Berety” – dzieli się na dwie główne części. W pierwszej z nich trafiamy do ośrodka szkoleniowego Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych na Parris Island, gdzie pod wodzą surowego sierżanta Hartmana grupa rekrutów szkoli się na zawodowych zabijaków, niosących pokój i wolność biednym Wietnamczykom, jako tranzytu używając ołowianych pełnopłaszczówek. Główną osią tego rozdziału jest tragiczna historia szeregowego Leonarda Lawrence’a, który z racji swoich gabarytów nie grzeszy sprawnością fizyczną, za co całemu plutonowi ciągle się obrywa. Nie muszę chyba dodawać, że pozostałym wojakom niezbyt się to podoba…


W drugiej części odbywamy małą podróż w czasie i przestrzeni, by wraz z Jamesem „Jokerem” Davisem podróżować po ogarniętym brutalnymi walkami Wietnamie w celu zdobycia materiału dla sztabu dziennikarskiego. W końcu też trafiamy do Hue, którego oblężenie jest motywem kończącym film. Całość zamyka zaś dający do myślenia hymn, odśpiewany przez wojaków podczas wymarszu z płonącego miasta – jego dobór do tej sceny uderza swoją grozą.


Brzmi znajomo? Wspomniane wcześniej „Zielone Berety” przypominają o sobie? Może po części, jednak sam sposób przedstawienia tych wydarzeń jest diametralnie inny. Już scena otwierająca film na swój sposób dołuje widza. Cały „koszarowy” etap – jakkolwiek w pewnych momentach „zabawny” – nie pozostawia złudzeń: dla tych młodzików szkolenie to koszmar i tragedia w jednym. Aż dziw bierze, że nikt przez cały czas trwania przysposobienia nie powiesił się na własnych gaciach.


Również podczas walk na Wschodzie, gdy na ekranie kolejno giną znajomi żołnierze, widz zastanawia się – po co to wszystko? Aż przypomina się słynne stwierdzenie, które w „Złocie dla zuchwałych” Duży Joe skierował w stronę niemieckiego czołgisty: „My nawet nie wiemy, czemu walczymy”.


Silne emocje dodatkowo podkreśla wysoki poziom reżyserii i scenografia obrazu. Oglądając filmy wojenne z przełomu lat 60. i 70. miało się wrażenie uczestniczenia w przedstawieniu teatralnym. Patrząc na „Full Metal Jacket” nie mogłem uwierzyć, że film ma już ponad 20 lat – krew nie przypomina keczupu, dowódca plutonu nie jest dobrym wujaszkiem, a żołnierze nie mówią z akcentem przywodzącym na myśl dżentelmeńskie nasiadówki mafii sprzed II Wojny Światowej. Tutaj wojna to piekło – brudne, przerażające, alienujące i wyniszczające człowieka od środka. Żołnierze szturmujący Hue nie mają na twarzy kamuflażu – mają krew, pot i błoto. Bomby nie rozrzucają dokoła kurzu, lecz ludzkie członki. Całość zaś najlepiej podsumowuje scena końcowa – choć Ameryka triumfuje, cena, jaką zapłacili jej synowie, jest ogromna. A i ona nie gwarantuje ostatecznego zwycięstwa, a tym bardziej – spokoju moralnego.


Wszystkie powyższe aspekty składają się na film właściwie doskonały. To pozycja obowiązkowa, stojąca wyżej niż „Szeregowiec Ryan” czy „Wróg u bram”. Nawet te dwa filmy razem wzięte nie pokazują okrucieństwa wojny w tak sugestywny sposób – z „FMJ” na tym polu równać się może chyba tylko „Helikopter w ogniu”, ale to już temat na  inny artykuł.


Premiera: 17 czerwca 1987
Reżyseria: Stanley Kubrick
Scenariusz: Michael Herr, Stanley Kubrick, Gustav Hasford
Czas trwania: 112 minut
Obsada:
Matthew Modine, Adam Baldwin, Vincent D’Onforio, Lee Emrey, Dorian Harewood, Arliss Howard, Kevin Major Howard, Ed O’Ross
Link do galerii

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz