piątek, 17 lutego 2017

Każualem jestem i wszystko co trudne jest mi obce.

W sieci na różnego rodzaju forach/grupach dyskusyjnych co i rusz wypływają płaczki biadolące na spadający poziom trudności w grach. Że teraz to te gry łatwe i w ogóle kiedyś to lepiej było. No i w sumie mają rację.

Żartowałem. Wcale nie mają, ale gdybym tak napisał, to byłoby mniejsze zainteresowanie. Skoro jednak już tu jesteśmy, to przejdźmy do mojej opinii, która wcale zbyt odkrywcza nie jest. Oznaki współczesności - niższego poziomu trudności - nie należy aż tak bardzo piętnować. Wielu ludzi argumentuje to tym, że dawni “hardkorzy” dorastają, mają mniej czasu na granie i to im ułatwia poznawanie gry bez żmudnego masterowania leveli.


Dla mnie jednak to, że gry są łatwiejsze, ma inną zaletę. Tworząc tytuł, który sam się przechodzi w 10 godzin, trzeba te 10 godzin wypełnić treścią. Starsze gry natomiast, nastawione na rzucanie graczowi nóg pod kłody, zawierały parę poziomów, a i tak starczały na długo, bo przez pierwsze 2 lata ciężko było dojść dalej niż do 3 poziomu (szczególnie przed epoką save’n’load).


Co to oznacza dla mnie? Wyszliśmy z epoki podmieniania tekstur i sprzedawania schabowego jako filetu rybnego, twórcy zaś muszą się sporo napocić, żeby pokazać coś nowego, by wyróżnić się na tle motłochu i przyciągnąć uwagę publiki. Czy to oznacza, że nie lubię starych gier? Wręcz przeciwnie. Kocham je! Ale z czasem coraz bardziej docenia się historie, kreacje bohaterów i bogactwo wizualne. Bo - nie oszukujmy się - gnając na łeb na szyję Soniciem nie ma czasu na podziwianie teł, ale już spokojnie eksplorując lokacje bez strachu, że przerąbiemy cały poziom i trzeba będzie zaczynać od nowa możemy połechtać naszego wewnętrznego estetę.


Owszem, ukończenie cholerstwa, z którym nie radziło sobie całe województwo, było satysfakcjonujące. Ale czy poznanie całej gry bez zbędnych godzin frustracji wynikającej z nie-bycia ultraprecyzyjnym robotem do wykręcania najlepszych czasów nie daje równie wiele przyjemności?

I nawet jeśli miło wspominam wszystkie te gry, przy których całe stulecia spędzałem, aby tylko ujrzeć napisy końcowe, to cieszę się, że już nie muszę tego robić. Jak mnie najdzie ochota na masochizm i podreperowanie gejmingowego ego, odpalę Pegasusa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz